Ostatni poniedziałek maja bardziej przypominał w swej aurze lato, niż trwającą jeszcze wiosnę. Żar lał się z nieba, a smakowite chmurki nieśmiało ślizgały się po horyzoncie. Pogoda na wycieczkę do wiejskiej zagrody wręcz wymarzona.
Podróż minęła szybko, wśród śmiechów i wzajemnych przekomarzań pierwszoklasistów. Po wyjściu z autokaru organizatorzy warsztatów szybciutko przejęli pieczę nad lekko zdezorientowana grupą. (Bo jak to tak, bez „papa” do wychowawców? A gdzie siku? A gdzie drugie śniadanie?) Opiekunowie byli równie zdziwieni, więc niestety nie dali się skusić chłodną poczekalnią, a gnali w spiekocie z aparatami za rozbawioną grupą.
A działo się duuużo. Należało przemierzyć wszystkie punkty programu, więc na jedzenie, a potem jego wydalanie, czasu wiele nie było. Zaczęło się od grzebania w ziemi, popularnie zwane sadzeniem roślin, potem zabawy w przebieranie, rzucanie marchewkami i wyścigi w workach. (Niech nikt się nie wygada, że w obu konkurencjach zwyciężyły dziewczęta, bo będzie wstyd.) Były też zajęcia sensoryczne, czyli drapanie za uchem konia i królika. No może nie za uchem, ale też nie w końcowej jego części. Nikt natomiast nie udostępnił do głaskania iberyjskiej świnki. Może bali się, że zetrze się jej czarna farba z grzbietu i okaże się, że jednak jest tradycyjnie różowa. Nie czas na rozważania, gdy wzywają na kolejny punkt programu.
Uf, jak gorąco. Pot lał się z czoła aż do stóp przy klejeniu domków dla motyli, ale kto by się przejmował drobnymi niedogodnościami, jak takie cudeńka można samemu zmajstrować. Na koniec wszyscy zalegli pod pobliskimi drzewami, by dokończyć konsumpcji słodkości przywiezionych z domu oraz rozbroić i pogubić niedawno zakupione pamiątki. A potem jeszcze wizyta w toalecie i można wracać do domu. Aż żal, bo w Chwalimierzu NIE MA KOMARÓW! ŻADNEGO! No tak, wszystkie poleciały do Urazu. Wiedzą, gdzie miło, pięknie i smakowicie.
Agata Niewierska